[Recenzja ukazała się w „Fabularie” nr 1/2021]
Kogel-Nobel to bodaj pierwsza w dorobku Eugeniusza Dębskiego powieść niefantastyczna, choć o fantastyce traktuje i niejako kusi, by traktować ją jako po części autobiograficzny (z protagonistą jako alter ego autora) komentarz o niedocenionej pozycji autorów fantastyki na polu literackim. Choć autor na spotkaniu próbował temu zaprzeczyć, wymieniając cechy różniące go od głównego bohatera, śladów pozwalających na przyjęcie takiej perspektywy w tej opowieści jest kilka, nie tylko w osobie Franza Kellera vel Eryka Doronia vel Eugeniusza (jak nazywa go jego ukochana), który jest pisarzem rozpoznawalnym tylko w relatywnie wąskim gronie odbiorców (tj. czytelników danego gatunku), ale i w jego twórczości można znaleźć tytuły łudząco podobne do rzeczywistych publikacji Dębskiego. Jest to jednak dość popularny i oczywisty (często wręcz nachalny) tryb odczytu powieści, irytujący dla samych autorów. Nie podejmę się go, bo nie w tym celu sięgnęłam po Kogla-Nobla. Zresztą motywacja, jaką mną kierowała, którą zapewne dzieli wielu innych czytelników, dotychczas nieobeznanych z twórczością Dębskiego, tkwi w intrygującym temacie. Jest to poniekąd metapowieść, książka o literaturze. I już mogę stwierdzić, że tą książką autor otwiera się na nowe grono odbiorców, którym z fantastyką jest nie po drodze, ale właśnie po powieści o książkach, czytaniu i pisaniu sięgną.
Uwagę przyciąga pomysł na fabułę (przynajmniej w jej zalążkowej formie – choć podobno punkt wyjścia do napisania powieści był inny). Dochodzi do precedensu, pierwszy raz z Akademii Noblowskiej wycieka informacja, kto nazajutrz otrzyma literacką nagrodę Nobla. Dla polskich mediów jest ona piorunująca, bo laureatem ma zostać umiarkowanie znany polski pisarz, na dodatek autor literatury rozrywkowej, która dotąd nie została przełożona na języki obce. Wydawało się, że jeśli samemu Stanisławowi Lemowi nie udało się tego osiągnąć, to już nikomu się nie uda. A tu proszę, taka niespodzianka. Ale właściwie, dlaczego by nie? Czy Franz Keller ze swoją twórczością mógłby mieć kompleksy na tle pozostałych noblistów? Może to najwyższy czas, by docenić literaturę gatunkową? (Nike ostatnio to zrobiła, nagradzając powieść Radka Raka).
Niniejsze refleksje stanowią tło dla chaosu, jaki wkracza w życie Kellera. Sława, media, telefony z gratulacjami, bukiety… I propozycje, jakie wcześniej się nie zdarzały. Choć szybko informacja zostaje zdementowana, fakt zostania najsłynniejszym niedoszłym noblistą zmienia życie protagonisty… właściwie na lepsze. Głośne nazwisko przynosi wymierną korzyść: otwiera autorowi drogę do współpracy na nowych zasadach z wydawcami, publikacji na zagranicznym rynku, być może ekranizacji… Doroń pierwszy raz w życiu nie musi martwić się o finanse, już na fali bycia noblistą zgarnąć kilkadziesiąt tysięcy za występ w telewizji. Ta sytuacja pokazuje zasady, jakie panują na rynku książki, nie liczy się jakość pisania, lecz potencjał sprzedażowy, a ten jest wprost proporcjonalny do popularności nazwiska.
Opisany w Koglu-Noblu przypadek pisarza, na którego z dnia na dzień spada sława, przedstawia to, co już dobrze znamy: topki w empiku nie są wynikiem sprzedaży, lecz jej motorem, popularność i pieniądze budzą zawiść u znajomych, a zamiast nich pojawiają się nowi, którzy chcą na tym skorzystać. Banały…, które trochę ratuje świadomy i inteligentny (wydaje się do pewnego momentu, później zaczynam w tę jego cechę wątpić) bohater, wyciskając z tego, ile się da, przy tym nie pławiąc w morzu wielkiego „ja”, lecz racjonalnie korzystając z danej mu szansy. I to właściwie cała problematyka tej książki, która wyczerpuje się dość szybko.
Jestem potwornie rozczarowana, w jakim kierunku poszła fabuła, bo ta historia ma ogromny potencjał na interesującą grę literacką z krytycznym komentarzem czy nawet postulatem (a tych tak doświadczony pisarz jak Dębski może mieć wiele). Fenomenalnym przykładem jest tutaj film Honorowy obywatel, który okazał się nie tylko postmodernistyczną grą w duchu Borgesa (o głównym i fikcyjnym bohaterze przeczytacie w Wikipedii, a także możecie przeczytać jedną z jego książek), ale i wyrazistą pełną krytycznych refleksji aluzją do faktu, że ten bodaj jedyny argentyński kandydat do Nobla, nagrody ostatecznie się nie doczekał. Wskutek czego film ten przedstawiający niewesołe perypetie noblisty ma być zarówno wyrazem ubolewania, jak i pewną formą pocieszenia.
U Dębskiego krytyki nie brakuje i nawet można byłoby się dopatrzyć apelu o docenienie literatury gatunkowej, zwłaszcza tej reprezentowanej przez autora, tylko że zamiast głębszych refleksji dostajemy rażąco oczywisty obraz rynku wydawniczego, który przez swą trywialność ginie w natłoku wydarzeń fabularnych prowadzących nie wiadomo dokąd. Bo pomysł na powieść o niedoszłym nobliście kończy się gdzieś po stu stronach, a całość liczy blisko sześćset. Kolejne setki stron czytałam, nie wiedząc, co ma się wydarzyć, jakie wątki mają zostać rozwiązane i co jest głównym tematem powieści. Umówmy się, że życie pisarza, który próbuje coś napisać, w międzyczasie spotyka się z ukochaną lub dawnym przyjacielem i odbywa mnóstwo rozmów telefonicznych, jest mało pasjonującym tematem fabularnym. Zamiast inteligentnej gry, w którą autor mógłby wciągnąć czytelnika, dostajemy kilkaset stron, które można by zakwalifikować do czegoś w rodzaju thrillera szpiegowskiego (co jest z mojej strony mocnym nadużyciem, bo ze świecą można tu szukać charakterystycznego dla tego gatunku napięcia). W życiu Kellera pojawia się telefoniczny szantażysta, który żąda stu tysięcy za zrealizowanie jego noblowskiego zlecenia. Bohater, jak to zwykle bywa, zamiast zgłosić na policję, działa na własną rękę. Początkowo to ignoruje, ale kiedy pogróżki zaczynają obejmować jego lubą, postanawia stawić temu czoło.
O tym, jak bardzo brakowało pomysłu na tę powieść, która miała być czymś więcej niż wylewaniem żalu przez niedostatecznie docenionego autora reprezentującego nie dość respektowany gatunek literacki, pokazuje rozmyte zakończenie. Ono nie jest otwarte w twórczy dla czytelnika sposób. Ono jest przykładem ucieczki przed odpowiedzialnością za prowadzenie odbiorcy przez te kilkaset stron, które prowadzą donikąd. Ucieczki do najprostszego rozwiązania, czyli zanegowania wszystkiego, co dotąd obserwowaliśmy. Co gorsza, poszlaki, że tak może się to skończyć, pojawiły się dość szybko, kiedy nagłe zniknięcia Ducha (łatwiej podłożyć trop czytelnikowi się nie da) i inne sytuacje (np. dlaczego Irina i Duch nigdy się nie spotkali) skłaniały Eryka do refleksji, czy aby on jest postacią rzeczywistą. To frustrujące, kiedy powieść realizuje najgorszy scenariusz, jaki sobie rysujesz, gdy widzisz, że po 1/5 fabuła przestaje być obiecująca, wręcz spisujesz ją na straty. Czytelnikowi zostaje odebrana zabawa, na jaką może zwykle liczyć w historiach alternatywnych, np. szukanie aluzji i podstawianie pod fikcyjne postacie realne persony, bo po chwili te prawdziwe się pojawiają pod swoim nazwiskiem – tym samym czyniąc powieść zbyt dosłowną i łatwą. Ukryte sensy, które można w interpretacji wydobyć z niejednoznacznych określeń, np. nazwisko Kellera, zostają wyłożone na ławę przez dziennikarzy. Aż dziw, że nie pociągnięto wątku jeszcze jednego pseudonimu literackiego Eryka: Frank L. Stein, który jest doskonałą ksywką mieszkańca Dolnego Śląska zajmującego się fantastyką. Gdyby zrezygnowano z dosłowności i dano pole do działania odbiorcy, książka byłaby znacznie krótsza.
Zirytowała mnie też niekonsekwencja mieszania fikcji z faktami historycznymi, zwłaszcza w tytułowym temacie. Dziennikarze wspominają, że w zeszłym roku nagrodę otrzymał Tranströmer (2011), protagonista wspomina, że wciąż nie przeczytał nic Mo Yana – jakby to był odległy noblista, tymczasem to ten chiński pisarz został laureatem po Tranströmerze, czyli innymi słowy zastąpił naszego Kellera. W powieści nie pada nazwisko tegorocznego laureata, bo w rzeczywistości nie istnieje, skoro został nim Belg, a Belgia podobnie jak wcześniej wspomniana Argentyna jest jednym z tych państw, które nie mogą poszczycić się literackim Noblem (stąd doceniam autora, że im to zadośćuczynił – świadomie lub nie – w swojej powieści). Jestem świadoma, że czepiam się teraz szczegółów, które w powieści z niesprecyzowanym czasem akcji (wiemy, że rozgrywa się od października do grudnia, ale rok nieznany) mogą rozmijać się z rzeczywistością. Tylko czy rzeczywiście było to potrzebne? Czy zasadniczo zmieniłaby się fabuła, gdyby Keller rozprawiał o nienadrobionej twórczości Pamuka, a tegorocznym laureatem został Chińczyk? W gruncie zadaję pytanie, czy realia, w jakich rozgrywa się akcja, za dużo lub właśnie za mało czerpią z rzeczywistych faktów? Czy w ogóle jest jakaś bardziej obiektywna miara – poza czytelniczą irytacją – na takie zabiegi w literaturze?
Irytacja nie sięga jednak poziomu zawodu, jaki poczułam po zamknięciu książki, po której oczekiwałam inteligentnego dialogu z czytelnikiem, a nie prowadzenia go za rączkę i opisywania tego, co widzi przed sobą.