Gdy wyciągnęłam z walizki Życie to za mało, chowając na jej miejscu właśnie skończoną lekturę, i przeczytałam stronę pierwszego reportażu – pomyślałam: „O nie, znowu w to wpadłam. Znowu będę pływać wśród polskich brudów społecznych”. Byłam tym faktem dobita i bezradna, ponieważ czytanie o dramatach ludzki wcale nie poprawia humoru (no ja dzięki Bogu mam lepiej itp.) i wcale nie jest łatwe. Może jeszcze dziesięć lat temu byłoby łatwiejsze, bo byłoby to dla mnie odkrywanie innego życia, może z właściwą młodemu wiekowi niedojrzałością lektura byłaby po prostu sensacyjna. Tymczasem przez ostatnią dekadę poznałam tyle tragicznych i dramatycznych historii, przejawów niesprawiedliwości, na którą jest odgórne przyzwolenie, i wobec której sprawcy nie ponoszą żadnych konsekwencji. Gdy wczoraj dowiedziałam się, że brytyjska minister spraw wewnętrznych zrezygnowała ze swojej funkcji, ponieważ oficjalny dokument wysłała z mejla prywatnego, a nie służbowego – parsknęłam śmiechem. To była pomyłka. Powiedzielibyśmy, że błaha (w rzeczywistości narusza zasady poufności i bezpieczeństwa), ludzki błąd, który może zdarzyć się każdemu. Ale ona czuła się odpowiedzialna za swoje błędy i stwierdziła, że nie powinna dalej pełnić swojej funkcji. Wyobrażacie sobie to w Polsce?
W Polsce, którą odzwierciedlają zebrane przez Michalewicz reportaże, wciąż prokuratorami i sędziami są ci, którzy wydali krzywdzący wyrok po niedokładnym, niedbałym procesie opartym na poszlakach, nie dowodach? Nieprzypadkowo piszę „wciąż”, ponieważ Życie to za mało to ponowne wydanie tego zbioru reportaży po 8 latach. Jest to wydanie uzupełnione, reporterka powraca do swoich bohaterów i opowiada ciąg dalszy ich historii. Ten nie napawa optymizmem, nie ma tu szczęśliwego rozwiązania problemów. Jeśli bohaterowie jeszcze żyją, wciąż walczą o odszkodowanie, sprawiedliwy proces, wciąż szukają prawdy i zaginionych osób. Jeśli nie żyją – przyczyna ich śmierci wciąż pozostaje zagadką. Przez te prawie 10 lat niewiele się zmieniło, może sytuacja jest nawet trudniejsza, bo bohaterowie mają mniej siły i możliwości na ciągnięcie walki, czas zmywa ślady, które pomogłyby rozwiać wątpliwości, i skraca nadzieję, że powrót do normalności jest możliwy. Na podstawie tych reportaży możemy przekonać się o tym, co podejrzewaliśmy: sławetna reforma sądownictwa nic nie zmieniła.
Ta książka jest okrutna, jak okrutni bywają ludzie – bo naprawdę w niewielu przypadkach źródłem nieszczęścia bohaterów był niefortunny los. Byli nim ludzie: oszczercy, gwałciciele, mordercy, samozwańczy właściciele kamienic, lekarze, księża itd. Okrutna jest ze względu na historie, a nie warsztat reporterski. Michalewicz podchodzi do bohaterów z pewna czułością i wrażliwością, z jaką powinien podejść człowiek do człowieka. Nie traktuje ich jako temat sensacyjnego materiału. Okrucieństwo historii tu zebranych sprawia, że trzeba mieć naprawdę dużą odporność psychiczną, by zdołać ją przeczytać w jednym ciągu. Nawet jeśli sama poświęciłam jej dwie podróże pociągiem, po jednej czy dwóch historiach robiłam przerwę. Czasem nawet w trakcie. Coś tam pograłam, coś przejrzałam, coś przekąsiłam, z kimś popisałam. Bo najokrutniejsza w tej lekturze jest czytelnicza bezsilność. Nie możesz ich losu naprawić, odwrócić. Michalewicz jako reporterka jest w tej lepszej sytuacji, że mogła zadziałać, nagłaśniając je, dzięki temu, jak ujął Mariusz Szczygieł na spotkaniu z nią, jest dla swoich bohaterów pomocną dłonią. Jej reportaże interwencyjne zwróciły uwagę społeczeństwa, w niektórych przypadkach zaowocowało to realnym wsparciem, bo historię przeczytał ktoś, kto mógł pomóc.
W reportażach interwencyjnych nie liczy się styl czy temat – liczą się ludzie. Są one ważne, gdy mogą sprawić, że los bohaterów zostanie dostrzeżony i pojawi się ktoś, kto jest gotów poświęcić swoją energię i zasoby (medyczne, prawnicze, finansowe itd.), by wesprzeć ich w walce. Ten cel Michalewicz osiągnęła.
(W ramach uzupełnienia polecam uwadze spotkanie z Izą Michalewicz wokół tej książki organizowane przez Faktyczny Dom Kultury – tutaj możecie je odtworzyć).