Wyzwaniem jest napisanie o Zielonej granicy tekstu z jednej strony mówiącego coś nowego – coś co i tak zostanie zagłuszone przez medialną nagonkę, z drugiej zaś coś co pozostanie w dystansie do tego, co się dzieje wokół filmu, a zarazem ten kontrowersyjny szum uwzględni. Pisarze mogą zazdrościć filmowcom, bo żadna polska książka w ostatnich dekadach nie potrafiła tak uderzyć w czułe strony polskiego społeczeństwa, zaangażować władzę w jej bojkotowanie, jak filmy. Wcześniej z taką reakcją spotkały się dzieła Smarzowskiego: Kler i Wołyń. Obu, jak filmowi Holland, zarzucano jednostronność i szkalowanie. Zarzuty, które można wydać na podstawie wybranych fragmentów, bez obejrzenia całości. Odnoszę jednak wrażenie, że skala tego, co dzieje się wokół Zielonej granicy jest dużo większa niż przy filmach Smarzowskiego. Pamięć jest krucha, ale ich chyba nie dotknęła taka fali przyznawania „jedynek”, wskutek czego w dniu premiery średnia wynosi 2,1 przy blisko 19 tys. ocen. Może dlatego, że mamy okres przedwyborczy, a opowiadana historia wciąż rozgrywa się w czasie teraźniejszym.
Do historii jeszcze wrócę, na razie spójrzmy na film jako dzieło artystyczne. Spotkałam się z oceną krytyków, że jest to najlepszy film Holland od czasu Europa, Europa. Nie zgodzę się z tym z kilku powodów. Zielona granica jest lepszym filmem, bo też nie uważam wspomnianego dzieła z 1990 roku za film bardzo dobry. Zielona granica nie jest też najlepszym filmem w dorobku reżyserki, bo choćby dwa poprzednie (Szarlatan, Obywatel Jones) oceniam wyżej, a jeszcze znajdą się inne, dawniejsze, które w rankingu znalazłyby się wyżej niż Zielona granica. Dlaczego tak sądzę?
W Zielonej granicy prym wiedzie temat i historia, które, jak się właśnie przekonujemy, budzą kontrowersje. Mam wrażenie, że cały artyzm dzieła sprowadza się do czarno-białych zdjęć – nie jestem przekonana o słuszności tego wyboru. Nie mogę jednak odmówić faktu, że pojawiają się ujęcia dobre czy nawet ciekawe, dość ironiczne, ale wyraziste w swej wymowie – jak widok rodziny uchodźców na tle ściany sklepu przedstawiającą unijne gwiazdy. W tym pierwszeństwie historii nad filmowością trochę ucierpiała dramaturgia, podobnie jak w Obywatelu Jonesie – wskutek czego – jakkolwiek to kiepsko zabrzmi wobec poruszonego tematu – momentami opowieść się dłuży i nuży.
Ostatnia moja krytyczna uwaga dotyczy braku muru. Bo Zielona granica zmieniła moją ocenę dotyczącą budowy muru granicznego – zrozumiałam, że jest to słuszne i bodaj jedyne (nawet jeśli częściowe) rozwiązanie problemu. Rozwiązanie, które ograniczy dotychczasowe praktyki Białorusinów, skazujące biednych, niewinnych, oszukanych ludzi na gehennę. Myślałam, że mur pojawi się jako puenta filmu – zamiast niej dostajemy analogiczny obraz granicy polsko-ukraińskiej po 24 lutym. Holland bowiem bardziej interesuje próba ukazania złożoności i zmienności człowieczeństwa niż ocena sytuacji na granicy z Białorusią. Powodzenie takiej perspektywy pozwoliłoby uczynić tę opowieść uniwersalną. Tak się jednak nie dzieje, ponieważ dostajemy wieloperspektywiczną narrację aspirującą do relatywnie obiektywnego relacjonowania wydarzeń na granicy. Poznajemy je z perspektywy uchodźców, strażników granicznych, aktywistów i pobliskich mieszkańców – tym samym Zielonej granicy jest miejscami bliżej do formy dokumentu niż filmu artystycznego. Jednak przez wzgląd na nieobecność ważnego wątku – dokumentu niepełnego. Ciekawi mnie, czym ta decyzja była dyktowana? Bo jeśli jest coś w tym filmie stronniczego – to właśnie ta nieobecność.
Doceniam Zieloną granicę za zrównoważenie emocjonalne – mimo wstrząsającej refleksji, że coś co wygląda na kolejny film historyczny czy wojenny, jest obrazem naszych czasów. Nie ma tu szantażu, skrajnych i jednoznacznych ocen czy przerysowania. Holland udało się uniknąć błędu z Pokotu, gdzie karykaturalny portret aktywistów prowadził do zupełnie odmiennej od zakładanej wymowy dzieła. Nie ma też jednoznacznej oceny strażników granicznych – najmocniej obrywa się dowództwu, ale każdy, kto miał styczność ze służbami mundurowymi, wie, że na wyższych szczeblach władza uderza do głowy i niestety postać szkoleniowca nie jest ani trochę przerysowana. Z kolei ci na niższych szczeblach zmagają się z dylematem między posłuszeństwem a człowieczeństwem. I nie zawsze są dumni ze swoich wyborów, co pokazuje finałowa scena.
Pisząc ten tekst w poniedziałek po premierowym weekendzie, widzę, że średnia ocen ponad 26 tys. użytkowników Filmwebu podniosła do 2,9. I jestem pewna, że będzie rosła, bo nie ma w tym filmie nic takiego, by ktoś obejrzawszy całość miał powód, by postawić mu „jedynkę”. Owe „jedynki” pokazują to, że nie jesteśmy gotowi na przyjęcie tej brutalnej prawdy, a jak wyznaje w pewnym wywiadzie Mikołaj Grynberg – Holland nie pokazała wszystkich wstrząsających sytuacji i paskudnych praktyk, jakie tam mają miejsce.