Biorąc się za oglądanie Drogi do Rzymu, uświadomiłam sobie, że tak jak ubiegły rok poświęciłam w dużej mierze kinu skandynawskiemu, tak w tym dominują filmy z krajów środkowoeuropejskich, głównie czeskich. Z jednej strony zawdzięczam to kursowi na studiach dotyczącemu kina środkowoeuropejskiego, z drugiej sama wykroczyłam poza program zajęć, uczestnicząc w festiwalu Kino na granicy. I wiecie co? To kino coraz bardziej mi się spodoba, mimo że jest dość specyficzne i nie każdemu przypadnie do gustu. Tak samo jest z Drogą do Rzymu…
To film, który mnie ujmował każdą statyczną, malarską i pełną surrealistycznych zjawisk sceną. Początkowo, obserwując pozornie rozwijający się romans między kustoszem a turystką, spodziewałam się atrakcyjniejszej wersji filmu Godziny otwarcia. Z czasem przekonywałam się, że tu dzieje się coś zupełnie innego, coś co pozwoliłoby Drogę do Rzymu włączyć do grupy tytułów parodiujących chrześcijaństwo, jak np. Bruce wszechmogący czy Zupełnie Nowy Testament – choć te dwie produkcje stylistycznie są kompletnie różne od dzieła Tomasza Mielnika. Warto tu wspomnieć, że reżyser skończył także historię sztuki, co przejawia się nie tylko w wątku fabularnym – wszak główny bohater, kustosz kradnie ze swojego muzeum drogocenny obraz, którego sprzedaż ma umożliwić mu opłacenie drogiego leczenia w Tybecie – ale też w stronie operatorskiej filmu. Każda scena jest statycznym i malarskim kadrem, nawiązującym nieco do tradycji „żywych obrazów”. Co ciekawe, film był realizowany przy użyciu niewielu środków, większość scen kręcona była w zamkniętych pomieszczeniach, jeśli były plenery to na łonie natury. Zrezygnowano z ogólnych i totalnych ujęć – zastąpiono je np. kręceniem poruszającej się na makiecie kolejki elektrycznej przypominającej oryginał pociągu.
Główną osią narracji jest podróż bohatera do Rzymu pociągiem. W jego przedziale pojawiają się różne na swój sposób wyjątkowe postacie, każda z nich ma do opowiedzenia niebanalną historię swojego życia. Poznajemy dwudziestoparolatka, który potrafi wodę przemienić wino, a buta w chleb; historię o św. Antonim, który zostaje zesłany ponownie na ziemię, aby potwierdzić jego świętość przez odporność na współczesne pokusy (ciekawe, ilu dawnych świętych zdało ten test…); niemego dziadka na wózku inwalidzkim, który dostał zawału od uderzenia w głowę krzyżem czy namolnego handlarza sprzedającego dewocjonalia i relikwie. Film jest zbiorem barwnych opowieści na granicy snu i jawy, których dominującym tematem jest religia katolicka.
Tytułowa droga do Rzymu nie jest zatem tylko podróżą do turystycznego miasta z licznymi starożytnymi zabytkami, ale też metaforyczną drogą do stolicy Kościoła. Dlatego na każdym kroku muzealnik natyka się na duchownych, zakonnice i handlarzy dewocjonaliów. Trochę mnie zaskoczyło, że taki temat został poruszony w czeskim kinie, w kraju, gdzie dominuje ateizm. Z drugiej strony jednak mamy polskiego reżysera, pojawiają się też polscy aktorzy (Jan Englert i Zbigniew Zamachowski). I odczytuję to jako grę – południowi sąsiedni mogą się nabijać z naszej katolickiej mentalności. Nie robią tego w obraźliwy sposób. Droga do Rzymu obnaża kiczowatą powierzchnię tej mentalności, przejawiającą się kolorowymi, trójwymiarowymi obrazkami ze sceną zwiastowania, rzekomymi relikwiami, pielgrzymkami do świętych miejsc, za którymi u wielu nie kryje się duchowe przeżycie, lecz możliwość ucałowania jakieś świętej figurki. Nie ma w tym filmie miejsca na filozoficzno-teologiczną głębię, która mogłaby udzielić odpowiedzi, czy warto być człowiekiem wierzącym, czy nie (choć scena w spowiedź-taxi przywołuje zakład Pascala, który przemawia za wiarą). Drogę do Rzymu można odbierać jako krytykę (polskiego) katolicyzmu. Nie jest to jednak krytyka wartości, jakie są/ winny być jego fundamentem, lecz jego polityki Kościoła, która zmienia religię w wielki biznes (kler dzieli się na duchownych z powołania i biznesmenów w sutannie).
Ciekawy pomysł na fabułę i realizacja filmu, choć im dalej w las… Pod koniec fabuła coraz bardziej się komplikuje i odniosłam wrażenie, że twórcy zabrakło konceptu, jak zwieńczyć tę historię. Brakło dobrej puenty (zasugerowany obraz piekła i nieba w pociągu nie satysfakcjonuje) albo klamry kompozycyjnej, która pozwoliłaby umiejscowić finał względem początku historii. Niemniej, pierwsze 2/3 filmu oglądałam z narastającym oczekiwaniem na kolejne z pogranicza surrealizmu sceny, które mnie zaskoczą i rozbawią swoją niebanalnością. Z jednej strony jest w tym dziele coś świeżego, z drugiej zaś widać w nim inspirację dorobkiem czeskiej kinematografii, choćby twórczością Petra Zelenki. To dobrze wróży na przyszłość.
Ocena: 7/10