Hitchcock pochodzi ze Śląska, czyli „Komisorz Hanusik i Sznupok” Marcin Melon

Kiedy w XIX wieku tworzono wielką literaturę, z jednej strony miała ona nawoływać Polaków do wielkich czynów by uzyskać niepodległość, z drugiej zaś sama w sobie miała ożywiać język ojczysty, jeden z elementów tworzących świadomość narodową. W ostatnich latach możemy zaobserwować coś podobnego na Śląsku, gdzie lokalni patrioci dążą do Autonomii Śląska. Język śląski, który był przed laty tępiony w szkołach, czemu zawdzięczam wychowanie wykluczające naukę tego języka, obecnie jest hołubiony, stał się przedmiotem tego, co warto chronić, stąd w szkołach liczne konkursy doceniające znajomość gwary śląskiej. Wydaje mi się, że ochrona gwary śląskiej stała się wraz z promowaniem kultury Śląska główną misją wydawnictwa Silesia Progress, Dzięki niemu możemy czytać literaturę także w tym języku, co nie jest sprawą prostą, ponieważ specyfika gwary tkwi w tym, że istniała dotąd tylko i wyłącznie w mowie. Odczytanie pisemnej formy ślońskiej gadki może zatem przysporzyć problemy nawet rodowitym Ślązakom. Choć osobiście większych problemów z czytaniem i zrozumieniem ślońskiej wersji powieści Marcina Melona nie miałam, raczej czerpałam z tego więcej uciechy spowodowanej przez specyficzne brzmienie, konstrukcje składniowe i przede wszystkim przez wyrażaną w języku mentalność najbardziej prostych i najsilniej zakorzenionych w śląskiej kulturze ludzi.

Komisorz Hanusik i Sznupok to zbiór trzech opowiadań kryminalno-obyczajowo-romansowych, których wspólnym mianownikiem jest profesor Poliwoda zwany Sznupokiem, spec od historii Śląska. To postać, której czytelnik zawdzięcza poszerzenie wiedzy o legendach i tajemniczych historiach związanych z różnymi miejscami i postaciami Śląska, m.in. o zamku w Świerklańcu, Donnersmarckach (bardziej zainteresowanych odsyłam do publikacji o nich) czy Karolu Goduli. Porównanie żądnego przygód Poliwody do Pana Samochodzika jest tu jak najbardziej uzasadnione, bo obie postacie mają wiedzę historyczną niemałą.

Wtrącenie do fabuły autentycznych i owianych tajemnicą historii regionu sprawia, że cykl książek Melona jest cenny nie tylko ze względu na język, w jakim zostały one spisane, ale też z powodu, że uświadamia, co i kto tworzy kulturę Śląska, zwykle kojarzoną tylko z przemysłem górniczym. Szczególnie ciekawe wydało mi się ostatnie opowiadanie, które wieńczy smutna refleksja, że kilka postaci wyróżniło się na tyle, że nie tylko żyją w pamięci Polaków, ale też cieszą się zainteresowaniem zagranicznych producentów filmowych. Tych postaci i miejsc jest niewiele, stanowią zaledwie wierzchołek góry lodowej. Nikt, poza krewnymi i szczególnie zainteresowanymi historią regionu, nie będzie wiedział o istnieniu pewnej zdolnej pisarki I poł. XX w. piszącej powieści futurystyczne (swoją drogą jestem ciekawa, czy Trauta Freitag istniała naprawdę, wujek Google w tej kwestii milczy). Zapominamy o zwykłych ludziach…

Jak już przeszłam do „zwykłych” ludzi, powtórzę jedną obserwację wspomnianą na początku tekstu. Jednym z niewątpliwych atutów książki Marcina Melona jest to, że język oddaje mentalność społeczności, która może została ujęta stereotypowo, jednak jej obraz nie jest taki daleki od rzeczywistości. Proste myślenie, onieśmielenie spowodowanie obecnością sławnych ludzi związanych z telewizją bądź kinem, operowanie metaforami ściśle nawiązującymi do ich codzienności – to wszystko widać w dialogach bohaterów Melona, których nie sposób czytać bez uśmiechu. Najbardziej spodobały mi się trzy kwestie: śląski romantyzm („pasujesz do mie choby modro kapusta do rolady”) i małżeńskie dogryzanie się („ty, pamponiu, ani niy wiysz, co to jest tyn PMS – wiym! Pieronem Marudno Szantrapa!”), a także filmoznawcze rozumowanie (Hitchcock był ze Śląska, bo wystarczy spojrzeć jak się mianuje: pytlok, żymlok, krupniok, to i Hiczkok). Zapewniam, że takich perełek znaleźć tam można o wiele więcej, te wymienione są moje ulubione.

Książka Marcina Melona jest warta uwagi nie tylko ze względu na jej charakter zapewniający czytelnikowi sporo rozrywki, ale przede wszystkimi na ujęty w tych krótkich opowieściach wymiar historyczno-kulturoznawczy. Nawet jeśli jego elementy zostały mocno dostosowane do fikcji literackiej, to sama ich obecność zachęca do własnych poszukiwań historycznych i szukania śladów zanikającej kultury. Ponoć przepowiednie o zanikaniu kultury Śląska pojawiają się od czasów powojennych, kiedy do Katowic dotarli komuniści, ale jak widać wizje te nie znalazły odzwierciedlenia w rzeczywistości. Trudno jednak i dziś być wolnym od podobnie ponurych myśli, kiedy obserwuje się przeobrażenia, jakim ulega ten region.

Dobrym obrazem pokazującym znaczną zmianę, jaka zaszła w tym społeczeństwie, wydaje mi się być film Lecha Majewskiego Angelus. W przeciwieństwie do pozostałych filmów, współcześnie kręconych na Śląsku, Lech Majewski pokazał esencjonalne piękno tego miejsca i ludzi, które je tworzyło. Jego obraz Śląska wzbudził we mnie nostalgiczny żal za minionymi czasami. Tego nie robią filmy osadzone we współczesnych czasów, w których osiedla familoków są szare, zaniedbane, mury opatrzone nieestetycznym graffiti, zamieszkane przez patologiczne społeczeństwo chodzące w dresie i słuchające hip hopu, ledwo wiążące koniec z końcem. Zazwyczaj, kiedy na zajęciach rozmawialiśmy o tych filmach, znajomi pytali mnie, czy naprawdę tak wygląda rzeczywistość, w której mieszkam. Mam nadzieję, że zaprzeczenie z mojej strony, nie jest dużym kłamstwem.

Dziękuję za możliwość przeczytania.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *